sobota, 28 marca 2015

Dziecko w lesie

Matka zmarzła bardzo, dziecko wręcz przeciwnie - z okrzykiem 'wziuuuuuuuuuuuuuuu!' biegało od jednego krańca pomostu nad łączką do drugiego.
.....
Nie, bieganie po pomoście mnie nie kręci ;p










niedziela, 15 marca 2015

Ptaszęta oraz odrobina romantyzmu

Gołębi nie znoszę, to już chyba wiadomo, skarżę się na to tałatajstwo przy każdej możliwej okazji. Chyba mnie wyczuły, bo zafajdały ławkę, koło której się kręciłam.

ptaszęta najpierw:







A to obiecana odrobina romantyzmu:


PS. Nie kumam, skąd na jednym zdjęciu kolor lekkiej sepii.
Nie znoszę sepii.

sobota, 14 marca 2015

Dzień jak co dzień

Zanim zacznę się pastwić nad kolejną produkcją, rzut oka na dzień nasz powszedni. Dziecko, ojciec dziecku, pluszowy pies i całkiem niepluszowy kot.
Nie mogę się doczekać działań w terenie, póki co, wszyscy kulą się pod parasolami i uciekają do domu.






poniedziałek, 9 marca 2015

'Fotograf elfów' czyli Wszyscy święci balują w niebie

Maniacko tropię i oglądam filmy fabularne i dokumentalne (te drugie znacznie chętniej), w których głównym bohaterem jest fotograf czy grupa fotografów. Nie widziałam wszystkiego z całą pewnością, na przykład jeszcze nie dopadłam 'Szukając Vivian Maier', ale obejrzałam to i owo, i zaraz o tym i o owym napiszę. Powinnam być może zacząć z wysokiego C, od 'War photographer' na przykład (znakomity dokument swoją drogą, nominowany do Oskara), ale zacznę od 'Nic śmiesznego 2' czyli od 'Fotografa elfów' w reżyserii Nicka Willinga.



Po przekopaniu internetu wiem, że dla wielu widzów 'Fotograf elfów' jest dziełem głębokim, wielowymiarowym i trącającym czułe struny naszych dusz, ale dla mnie jest to jeden z wielu filmów z jakże popularnego nurtu: 'scenarzysta forsę wziął, potem zaczął pić'.
Pierwsza część filmu nawiązuje do autentycznej historii, do zdjęć zrobionych przez dwie kuzynki na początku XX wieku. Do popularyzacji tej historii przyczynił się sam Arthur Conan Doyle (w filmie - taki smaczek - gra go ten sam aktor, który grał dra Watsona w serialu z Jeremym Brettem), bardzo zainteresowany zjawiskami paranormalnymi. Zdjęcia okazały się przekrętem, do którego przyłożyła rękę głównie starsza kuzynka, Elsie, podobno uzdolniona plastycznie i mająca jakie takie pojęcie o fotografii. Niektórzy twierdzą, że kuzynki do końca szły w zaparte i twierdziły, że fotografie były prawdziwe, niektórzy zaś - że w końcu przyznały się do mistyfikacji.
Film zaczyna się, powiedzmy, że nieźle, jeśli obetnie się dramatyczną historię arcykrótkiego małżeństwa tytułowego fotografa, Charlesa Castle'a, którego żona ginie jakieś pięć sekund (metafora, mija nie pięć sekund, tylko dzień czy dwa, ale to żadna różnica) po zrobieniu ślubnego zdjęcia (w górach, paskudna pogoda, nagle BUM, pęka pokrywa śnieżna i małżonka osuwa się w głąb powstałej szczeliny). Potem wybucha wojna (pierwsza), Castle zmienia się w człowieka, który się kulom nie kłaniał, robi zdjęcia na froncie za nic mając bomby spadające mu prawie na duży palec u nogi. Po wojnie otwiera zakład fotograficzny, ale trauma nie pozwala mu na robienie zdjęć ślubnych (nie wyżyłby dzisiaj z fotografii, oj nie). Między jedną sesją fotograficzną a drugą trafia na odczyt w Towarzystwie Spraw Dziwacznych, gdzie prezentowane jest zdjęcie dziewczynki i... elfów. Castle wprawnym okiem ogląda zdjęcie i widzi, że to przekręt, ale kiedy matka dziewczynki (dwóch dziewczynek, które widziały i fotografowały elfy) przynosi mu inne zdjęcie, on widzi na nim coś, co sprawia, że nie jest już tak mocno przekonany o słuszności swoich poglądów (scena żywcem wzięta z 'Powiększenia' Antonioniego, gdzie Fotograf powiększa gazylion razy jeden kadr, aż dostrzega pewien nader istotny detal). Jedzie więc do miasteczka, gdzie mieszkają dziewczynki z rodzicami, żeby dokładniej zbadać sprawę. Bada tak, że...

--------------
[uwaga, zdradzam zakończenie!]

....bada tak, że matka dziewczynek zabija się spadając z drzewa, jedna z córek zabija się prawie również spadając z drzewa (kończy się na złamaniu z przemieszczeniem), a ojciec dziewczynek, pastor, nadziewa się klatką piersiową na jakiś sprzęt rolniczy, przypadkowo popchnięty przez Castle'a, kiedy to panowie pokłócili się o sprawy fundamentalne i przeszli od sporu słownego do ręcznego. Castle kończy z pętlą na szyi, oskarżony o morderstwo pastora, cały, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, w skowronkach.
Errata - pan mąż, równie zachwycony filmem, zwrócił mi uwagę, że pastor, swoją drogą też niezły freak, nadziewa się nie na sprzęt rolniczy, ale na morderczą nogę od statywu. Piękna śmierć.

-------------

OK, ponabijałam się trochę  - teraz będzie bardziej serio, ale nie mniej surowo (i też zdradzam kilka szczegółów, ale mniej brutalnie).
'Fotograf elfów' to film bazujący na pragnieniu, które tkwi w każdym z nas (może prawie każdym), żeby to życie nie było ostatnim nam danym, żeby potem było jeszcze coś i żeby to coś nie było kotłem ze smołą ani nawet chórem anielskim (co niewiele różni się od kotła, jak dla mnie), tylko spełnieniem naszych marzeń, wyrównaniem niesprawiedliwości, przywołaniem ukochanych zmarłych do życia. Castle nie potrafi udźwignąć nieszczęścia, które go spotkało (nic zdrożnego), i szuka sposobu na to, żeby przygniatający go ciężar nie był tak straszny, żeby pojawiło się światełko w tunelu i żeby to nie był nadjeżdżający pociąg. Żyje w zawieszeniu, świat rzeczywisty rozczarował go i uczynił nieszczęśliwym. Trudno się więc dziwić, że staje się tak łatwą ofiarą niewinnych białych kwiatków, które powodują zmianę percepcji na tyle, że widzi się elfy, normalnie poruszające się tak szybko, że ludzkie oko nie jest w stanie zarejestrować ich obecności (sprawa jasna, jedni widzą elfy, inni krasnoludki, jeszcze inni chodzą po suficie). Jest jednym z wielu, równie dobrze mógłby się znaleźć na dworcu ZOO, gdzie nie byłoby białych kwiatków, tylko heroina. Kiedy rzeczywistość staje się nie do wytrzymania, Castle poddaje się urojeniom, myli rzeczywistość z marzeniami, w czym wydatnie pomagają kwiatki, po czym ostatecznie odjeżdża mu peron i Apollo 13 traci łączność z Houston na wieki wieków.
Co mnie tak w tym teoretycznie boskim filmie poirytowało? To, że po dobrym wstępie (zawiązanie akcji było naprawdę ok) intryga leci na łeb i szyję w tę samą szczelinę, w którą zjechała małżonka. Pojawia się tajemnica, ale ginie, bo potem nad wszystkim dominuje coraz bardziej pokręcony umysł fotografa, który już sam nie wie, co jest prawdą, a co nie, aż dokonuje ostatecznego wyboru napędzanego białymi kwiatkami i odpływa w niebyt, nakarmiony złudzeniami, nakręcony wizjami, przy okazji nieźle demolując życie innym ludziom. Nie widzę tu żadnej wielkiej miłości, żadnego poszukiwania odpowiedzi, tylko nieszczęśnika, który rozminął się z rzeczywistością i wcina kwiatki, bo mu wtedy chwilowo lepiej. 'Fotograf elfów' jest ładnym opakowaniem, w którym nie ma niczego ciekawego poza gostkiem szukającym pocieszenia w substancjach psychoaktywnych.
Nuda, nuda, nuda.'Trainspotting' jest zdecydowanie ciekawsze.

PS. Zachęcam jednak do zerknięcia na fotografie zrobione przez autentyczne bohaterki tej historii, to one są magiczne (mimo że mamy świadomość oszustwa), nie zaś pogrążający się w szaleństwie Castle wraz ze swoimi niepokojąco błyszczącymi okularami, elfami, traumami i kwiatkami.